Nocna Straż

Moja relacja z zawodów "Nocna Straż". Zawody odbyły się z 3-4 marca 2018 na strzelnicy FSO w Warszawie. Na 96 zawodników byłam jedyną kobietą. Jak się ta noc potoczyła?

Nocna Straż - Raport Mniejszości

Minutę po północy dostaję sms’a od męża:

-Jak tam?

- Żyję… Jestem jedyną kobietą.

- Dobrze, że uzbrojoną.

3:40 na zegarze, mąż pisze::

-Hej :) Nie zamarzłaś tam?

- Nieee, Biją mi brawo.

-Super!

5:40 odbieram kolejną wiadomość:

-Żyjesz?

-Żyję, teraz dynamika u Igiego.

-WTF? Masz zdrowie…

-Przed chwilą latałam z latarką i noktowizorem, czad! Kilka osób się wykrusza... Delikatesy…

7:20 rano

-I co...noc minęła, a Ciebie nie ma :(

-Noo...to jest niezły maraton! Miałam chwilę przerwy, żeby się ogrzać i zjeść. Nie chcę w takim momencie odpuścić.

-Spałaś cos?

-Nie, ale daję radę.

-Liczysz na ten karabin, co?

-Liczę na nowe doświadczenia.

...ale od początku! Mój mąż nie do końca mi wierzył, że idę strzelać całą noc. 3 marca wracaliśmy z tygodniowego urlopu w Bukowinie Tatrzańskiej. Po drodze na stacji benzynowej kupił mi kobiecy magazyn do poczytania, “gdybym się nudziła na tej “Nocnej Straży”, a przypadkiem miała latarkę czołową, to akurat usiądę sobie w kąciku…” Przyznaję, że trudno mi było obrażać się na te uśmiechy i niedowierzania, bo jak patrzę na to “z boku” to może wyglądać trochę abstrakcyjnie, żeby żona, matka zaraz po urlopie zapakowała na plecy broń z amunicją i pojechała strzelać z setką facetów. Na pewno coś kombinuje. O 19:00 zajechaliśmy do domu. Szybki prysznic, ubrałam się w sprawdzone w niskich, górskich temperaturach ubrania (jak to dobrze, że w strzelectwie nie ma dylematów typu “nie mam się w co ubrać”, wiadomo w co, tylko pod spodem kilka dodatkowych warstw, bo wszyscy mnie ostrzegają, że będzie zimno). Gdy robiłam makijaż zawahałam się nad szminką. Na pewno pięknie bym wyglądała, ale jeśli mi się nie powiedzie, to życzliwi koledzy powiedzą, że tylko wyglądałam. Nie wiedziałam czy poziom zawodników pozwoli mi pokazać się z jak najlepszej strzeleckiej strony, ale lepiej wyglądać profesjonalnie i nie wyróżniać się. Wtedy jeszcze myślałam, że jest to możliwe. Zdążyłam nawet wyczyścić po ostatnich zawodach pistolet, zjeść obiad i po 21:00 ruszyłam.

O co chodzi w tej całej “Nocnej Straży”? Zawody organizowane są co roku przez Stowarzyszenie Vis et Honor i mają za zadanie zintegrować różne środowiska strzeleckie. Każdy z nas strzela inaczej, bo kto inny nas uczył i czemu innemu ma to służyć. Jednak wszyscy lubimy strzelać i to nas łączy. Wiedzieliśmy tylko, co mamy wziąć ze sobą. Jednak nie można było jakkolwiek się przygotować do startów, bo dostaliśmy tak szczątkowe informacje, że nie mogliśmy zrobić z nich użytku. Dopiero na danym torze instruktorzy tłumaczyli nam zasady. Nie było też mowy, żeby jakkolwiek przećwiczyć zadanie (oprócz dynamiki u Igiego). Z resztą niektóre były tak wyczerpujące, że nawet byłoby to fizycznie niemożliwe. Czas start! Liczyła się celność i czas. Każdy tor był inaczej oceniany. Uważam, że była to dobra taktyka uniemożliwiająca opracowanie sobie sposobu na przejście całych zawodów. Trzeba było być czujnym i dostosowywać się do zmiennych warunków. W tym roku mieliśmy do przejścia 11 różnych torów. Zbiórka była o 22:00, natomiast zaczęliśmy strzelać od 23:00 do 10 rano. Skąd taki pomysł na nocne strzelanie? Żeby pokazać nam jak zmęczenie, niska temperatura, wysokie tętno powysiłkowe, zirytowanie, senność i wiele innych niekorzystnych czynników wpływa na naszą percepcję, a co za tym idzie, celność i skuteczność.

Chwilę się miotałam przed wejściem do strzelnicy FSO w Warszawie. Dochodził do mnie gwar męskich rozmów. To chyba był jedyny moment, kiedy przez chwilę brakowało mi odwagi. Przy rejestracji każdy miał się znaleźć na liście i złożyć kilkanaście podpisów. U mnie problemu nie było, chłopak z obsługi wiedział gdzie jestem. -Weronika? Numer 115. W tym momencie dowiedziałam się, że będę jedyną kobietą na całonocnych zawodach. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam prawie samych wielkich brodaczy, którzy na pewno strzelają od lat, a ja zaledwie od dwóch. Własny karabin posiadam od trzech tygodni. Zdążyłam tylko przetrzeć w nim lufę i ustawić szczerbinkę na osi 25-metrowej, bo tylko taka była dostępna. Już nie mówiąc o tym, że ostatni raz strzelałam “dynamicznie” z użyczonego mi karabinu rok temu na poprzedniej edycji “Nocnej Straży”. Nie spodziewałam się w tym roku szału w wynikach. Tuż przed 22:00 sprawdziłam, że trafiam w cel na 100m. Nie było czasu, żebym bawiła się w dalsze, precyzyjne ustawianie przyrządów celowniczych. Przecież nie będę walczyć o pierwsze miejsce!

Znalazłam Tomka Stephana, mojego sąsiada z rodzinnych stron, z którym łaziłam po drzewach w dzieciństwie. To była jedna z niewielu osób, która bez problemu podejmowała ze mną rozmowę. Większość trzymała dystans. Jeszcze nie wiadomo było, czy jestem dobra w tym strzelectwie czy nie, czy warto się ze mną kolegować, czy nie. Jeśli zaliczę jakieś strzeleckie foux pas, to lepiej być obecnym w tej większej grupie kolegów i z nimi się pośmiać, niż mnie pocieszać. Te psychologiczne zawiłości zaczynam już rozumieć będąc od jakiegoś czasu w męskim świecie. Bardziej też doceniam mężczyzn, którzy mimo tej presji otoczenia jednak podejdą do mnie i nawiążą rozmowę. Wiem, że wymaga to od nich większej odwagi, niż gdyby tego męskiego tłumu wokół nie było. Wszędzie gdzie się pojawiałam budziłam zainteresowanie i na nic nie pomogły mi stonowane kolory ubrań. Kamuflaż zawiódł.

Trzymałam się więc moich lubelskich kolegów i tak się szczęśliwie złożyło, że byliśmy w jednym składzie. Pierwsze słowa jakie padły od organizatora Jarka Walczuka były skierowane do mnie -Weronika, sprawdziłaś karabin? -Tak, dziękuję!- krzyknęłam z tłumu. Poczułam się zaopiekowana przez najważniejsze osoby na tej imprezie i to było bezcenne uczucie.

Mój skład rozpoczął strzelanie od dwóch stanowisk, które nie były oceniane, a start był dobrowolny. Miałam chwilę zawahania czy chcę brać udział w wyzwaniu u grupy STORMS z amunicją pudrową. Nigdy nawet w paintball’a nie grałam. Miałam też obiekcję czy będę umiała wycelować w ludzi i nacisnąć na spust. Nałożyłam maskę, dostałam broń. Zasada niby była prosta: zestrzelić terrorystów w czarnych maskach, a uratować rodzinę w zielonych. Panowie ze STORMS długo wspominali moją brawurową akcję, gdy wybiłam prawie całą rodzinę, a terrorystów zostawiłam przy życiu. Jeszcze to moje humanitarne pytanie -Dostałeś? - Nie! - no to dostał drugi raz. Było dla mnie zbyt ciemno bym mogła rozróżnić kolory masek, a moja wiedza z rozpoznawania celów, jak na sportowca, była marna. Trochę się przejęłam, że fatalnie zaczynam te całe zawody…

Przeszliśmy do stanowiska z wirtualną strzelnicą (VIST) obsługiwaną przez Rafała Bacę, na którego zaproszenie pojawiłam się na tych zawodach. Chwilę się zrelaksowaliśmy ćwicząc wirtualne IPSC. Jako matka Polka zarządziłam wspólną kolację, bo nie wiadomo co będzie dalej…

Pierwszy oceniany tor uważam za najtrudniejszy - “Kardio”. Spytałam tylko czy oby na pewno ja też mam nosić ten sam ciężar co inni (tak na wszelki wypadek). Jarosław Walczuk dzwonił do mnie 2 tyg. przed zawodami i ustaliliśmy zgodnie, że ważę tyle, co jego jedna noga i nie dam rady biec z obciążeniem 40-kilogramowym (jak to było w zeszłym roku, jednak ja biegałam wtedy ze skrzynką nabojów). Na pewno i tym razem znalazłaby się chociaż jedna osoba na zawodach, która miałaby pretensje, że miałam inne warunki początkowe. Dlatego całe szczęście, (i nie wiem czym sobie zasłużyłam), tory były dostosowane do moich możliwości. Okazało się, że wszystkim zawodnikom zmniejszono ciężar jednostkowy, ale było tych skrzynek do noszenia kilka sztuk. Sprytne. Przed startem zdałam sobie sprawę, że nie zdążyłam przećwiczyć choćby postawy klęczącej z karabinem, nie wiedziałam czy nie mam zbyt długiego magazynka do postawy leżącej, jedyne co “na szybko” wymyśliłam to założenie taktycznych rękawiczek i zdjęcie z siebie kabury, która mogłaby mi obetrzeć rękę. Instruktorzy okazali się być bardzo pomocni wobec moich wątpliwości, a jak już ruszyłam to sama się zdziwiłam jak adrenalina na mnie podziałała. “Kardio” było wyczerpujące. Gdy skończyłam, nogi mi się uginały i nie miałam siły schować karabinu do pokrowca. Nie wiedziałam też skąd te brawa, bo czułam się jak przejechana traktorem i mało sexy. Miałam wrażenie, że nic nie trafiłam na te 100m przy łomoczącym sercu, chwiejącej postawie klęczącej, ledwo widocznej czarnej muszce na czarnym tle, ale podobno trafiłam.

Przyznaję, że długo dochodziłam do siebie po tym Kardio. Przeczołgałam się na najbliższą kanapę, od miłego Pana wyprosiłam butelkę wody, a w rest roomie ratowałam się herbatą z dużą ilością cukru. Jednak to tyle uprzejmości, Panowie mnie mijali i nie mieli ochoty zagadać. Miałam wrażenie, że odczuwali satysfakcję, że umieram. Coś na zasadzie “Widzisz maleńka, to nie miejsce dla Ciebie”. Długo kręciło mi się w głowie. Nie wiem ile czasu minęło…

Dwa następne tory były spokojne. “Know Your limits” polegało na precyzyjnym strzelaniu z pistoletu (tak w skrócie), jednak ten stage uświadomił mi, że mała kara za błąd działa na mnie rozluźniająco… bardzo niepotrzebnie, bo 10m to jest żadna odległość, a tu dwa nie trafienia się zdarzyły! Natomiast stanowisko “Glock’n’Roll” polegało na trzymaniu hantla przez minutę na wyprostowanych rękach przed sobą, złożeniu Glocka i oddaniu po 3 strzały do blaszanych celów. Instruktorzy też byli bardzo pomocni i skorzy do zaoferowania mi pewnego rodzaju ułatwień-hantel mogłam trzymać blisko ciała. Jednak gdy usłyszałam “czas start” uznałam, że jest mi za lekko i wyprostowałam ręce z 5-kilogramowym hantlem. Trochę się nudziłam, więc w takt sekund zaczęłam ruszać biodrami. Przyznaję, poniosło mnie, ale Panom też się w ten sposób nie nudziło. Na koniec dostałam brawa, chyba za to, że nie przystałam na ułatwienia, więc za mój trudny charakter.

Od tamtej chwili unikałam toru numer 3 “Run Forest Run”. Gdy przechodziłam obok tego stanowiska i widziałam silnych mężczyzn biegających z wielkim plecakiem robiło mi się słabo. Co chwila słyszałam rozmowy “startowałeś z tym plecakiem? Jeszcze nie? No to stary… przygotuj się na niezły hardcore”. Postanowiłam załatwić najpierw bardzo przyjemne strzelanie w ciemności z kamizelką kuloodporną do wylosowanego zaraz po starcie celu. Natomiast na torze obok, po równie udanym strzelaniu z latarką, musiałam przeprowadzić awakuację rannego i opatrzeć mu ranę. Noktowizor, który miałam na oczach fantastycznie się sprawdzał do dalekich dystansów, jednak z bliska wszystko było zamazane. Postanowiłam zamknąć oczy i po omacku założyłam manekinowi stazę. Co prawda opaska utknęła w jakiejś wyrwie pod kolanem i nie była na swoim miejscu, ale to ćwiczenie sporo mi powiedziało o mojej własnej percepcji. Dynamika u Igiego też była przyjemna. Niestety po sygnale startu zrobiłam inaczej, niż planowałam i mnie uczono (nie mogę sobie tego wybaczyć), ale wreszcie było coś w moim sportowym klimacie, który znam.

Na tym korytarzu długo staliśmy i marzliśmy. Często słyszałam opinię rozmawiających obok uczestników, że najgorsze jest czekanie na swoją kolej. Dla mnie ten czas oczekiwania był integralną częścią z samym startem. Nie zawsze jest “akcja”. Jednak na tą “akcję” trzeba być gotowym cały czas. Było to całkiem spójne z moim usposobieniem, bo ja nie umiem się relaksować i ciągłe czuwanie to cała ja.

Przyszedł czas na ten wielki plecak. To było już ok 9:30 rano. Nie wierzyłam, że to się uda. Spytali się czy biegnę z plecakiem czy bez. Nie wyobrażałam sobie bez plecaka. Jak ja się porównam z innymi zawodnikami? Jak tylko zobaczyłam, że plecak ma pas ściągający na biodrach, to pomyślałam, że jestem w domu. Ciężar osiądzie nisko. Jednak gdy podniosłam ze stołu te 27 kilogramów, które szeroko wystawały poza obrys mojego ciała, zaczęłam się nerwowo śmiać. To, że się wywalę było pewne, bałam się tylko, że polecę do przodu na mojego nowego JP Gladiatora. Tego bym nie zniosła. Gotowa? Czas start! Ruszam, idę, jednak udaje się biec lekkim truchtem. Jestem zniechęcona, bo to się na pewno nie uda. Jest mi wszystko jedno, patrzę w podłogę i czuję się przegrana… Zatrzymuję się i ledwo składam się do strzału, bo plecak mnie bardzo ogranicza. Jeden nieuważny zamach i będę leżeć. Długo szukam swojego celu. Biegnę dalej. Teraz czeka mnie postawa klęcząca. Przecież ja nie wstanę...ba! Najpierw nie uklęknę! Przytrzymałam się stołu i uświadomiłam sobie, że wybrałam niewłaściwe kolano. Nie miałam podparcia pod łokieć. Nic nie zmieniłam. Strzeliłam. Mówią, że mam dobry czas. Jaki dobry czas skoro ja czuję, że jest to marność nad marnościami. Ledwo się podnoszę i biegnę dalej. Nogi zaczynają się pode mną uginać więc idę. Poganiają mnie, a mi nagle wróciły siły. Jeszcze jeden strzał z karabinu, dwa z pistoletu i ostatni precyzyjny strzał do “terrorysty”. Nie spieszyłam się z oddawaniem strzałów. Jak już tyle wysiłku w to wkładam, to nie po to, żeby pudłować. Wpadł Jarek Walczuk i poprosił mnie, żebym jeszcze przez chwilę została w tym plecaku. Zrobił mi jedno z niewielu zdjęć jakie mam z tej nocy. Znowu usłyszałam brawa. Może jednak zyskuję po poznaniu? To był jedyny tor, który przeszłam całkowicie prawidłowo bez kar.

Został jeszcze tor z identyfikacją twarzy. Wśród tłumu należało rozpoznać 3 osoby, których zdjęcia pokazano nam przez minutę. Należało zestrzelić cele uważając, by nie zranić nikogo więcej. To było naprawdę ekscytujące zadanie! Na tyczkach były umieszczone zdjęcia. Przechodząc obok miało się wrażenie rzeczywistej sytuacji. Poza tym, instruktorami byli życzliwi dla mnie koledzy, których znałam, więc pośmialiśmy się i był to relaksujący przebieg bez stresu, krzyku i poganiania.

Na ostatnim torze panowie instruktorzy czekali już tylko na mnie. To był taki horror p.t. “Alone in the dark”. Ciemno, latarka, cele trójwymiarowe, wrażenia wizualne i audio, bo przez głośnik dobiegały krzyki i brzmienia pełne napięcia. Panowie trzeźwo przetestowali ze mną na sucho użycie przeze mnie latarki tuż przed startem. Stwierdzili, że robię to bezpiecznie i ruszyłam. Nie bałam się. Byłam skupiona na zadaniu. Jako osoba hobbistycznie zajmująca się filmem, byłam pełna podziwu dla choreografii. Pomyślałam, że ten tor jest spełnieniem marzeń dla tych, którzy lubią grać w gry komputerowe. Dla mnie również.

9:59 piszę smsa do męża:

-Skończyłam, ale daj mi jeszcze chwilę.

Zaczęłam zbierać graty. Miałam poczucie spełnienia i chyba uśmiechałam się sama do siebie.. Spotkałam parę medyków- Maćka i Olgę, którzy mi pogratulowali i wyściskali. Tego w tym momencie potrzebowałam, bo przecież dałam radę przerobić każdy tor sprawdzając się w wielu sytuacjach po raz pierwszy! Żadne zawody IPSC nie dałyby mi tylu wrażeń i różnorodnych zadań do wykonania. Zebraliśmy się w rest roomie i Jarosław Walczuk podziękował wszystkim za udział. Nagle się zorientowałam, że mówi o mnie, że jestem wytrwała, dzielna, waleczna i wzorem dla każdego strzelca. Poprosił mnie na środek. Było mi bardzo miło, że mój start został doceniony. Dostałam specjalne wyróżnienie i dożywotnie darmowe starty w przyszłych edycjach “Nocnej Straży” z numerem 001. “Może kiedyś stanę w tym miejscu i dostanę wyróżnienie za zajęcie pierwszego miejsca?”- nieśmiało pomyślałam.

Wróciłam po 11tej do domu nakręcona dobrą energią. Zobaczyłam lekko obrażonego syna i zmęczonego męża, który zażartował, że jeszcze godzinę później bym przyjechała i pisałby pozew rozwodowy. Czułam się jakbym coś przeskrobała. Uratowały mnie wyniki. Zajęłam 1. miejsce w jednej z czterech kategorii i 11. miejsce w klasyfikacji ogólnej na 96-ciu uczestników. Na żadnym torze nie byłam w pierwszej 10-tce. Zrozumiałam, że moją mocną stroną jest wytrzymałość. Tak jak w tenisie, gdy grasz w miarę poprawnie i czekasz na błąd przeciwnika, tak ja przez całą noc wyczekałam.

Tekst opublikowano w "Strzał - Magazyn o Broni" (NR 1-2/2018) oraz Frag Out! Magazine